Mówienie po angielsku:
Twój cel, czy Twoja cela?
„Bo to jest tak: albo jesteś w czymś dobry albo nie.” To zdanie dźwięczy gdzieś tam między Odrą a Bugiem już od bardzo dawna. I bardzo uciążliwie brzęczy jak ktoś zabiera się za coś nowego. W pracy zawodowej jest różnie. Nie zawsze dąży się do bycia najlepszym w tym co się robi. Często chodzi tylko o to, żeby przetrwać do końca zmiany, do końca tygodnia, do wypłaty i iść do domu. Natomiast jak jakiemuś nieszczęśnikowi przyjdzie do głowy zabrać się za naukę angielskiego, to wtedy otwierają się drzwi perfekcjonizmu. Na początek sam zainteresowany lub zainteresowana stają się wobec siebie bardzo wymagający. Cały czas mnie zaskakuje jak ktoś po pierwszej lekcji stwierdza: „Nie idzie mi za dobrze. Myślałem, że będę robił szybsze postępy”. A jak można ocenić postępy po pierwszych zajęciach? Każdy musi najpierw zapoznać się z melodyką języka, składnią, estetyką, a na to potrzebny jest czas. Poza tym, każdy uczący się języka przypomina statek. Niektóre są szybkie, jak np. ścigacz i od razu uzyskują prędkość docelową. Inne np. liniowce, czy kontenerowce potrzebują na to dużo czasu. Ale każdy jest w stanie przepłynąć od brzegu do brzegu. Każdy ma swoje wady i zalety. Niemniej każdy może osiągnąć zamierzony cel. I tu wyłania się intrygująca kwestia: cel.
Cel to jeden z największych problemów w nauce języka. W zasadzie jest to kwestia tak istotna i doniosła, że powinienem ją powtórzyć: Cel to jeden z największych problemów w nauce języka. Dobrze postawiony cel staje się motywacją. Zły cel staje się celą. Więzi, gniecie i nie chce puścić dalej. Źle określony cel potrafi odebrać radość, chęć i siły do działania. Zły cel może nawet zabić entuzjazm i sens. Na początku taki cel może wydawać się jak piękny ogród, z zadbanymi żywopłotami, alejkami, klombami z kolorowymi kwiatami i tymi urokliwymi ławeczkami. Jednak gdy człowiek staje na linii startu i uświadamia sobie ile pracy musi włożyć żeby dotrzeć do takiego miejsca, rozpoczynając od zaoranej ziemi, to nagle, w jednej chwili zamiast celu widzi tylko łopatę i czarnoziem. Barwny cel zmienia się w ciemną celę. Nie trzeba długo czekać, żeby pojawiła się myśl o tym, żeby jednak dać sobie spokój, że ja nie dam rady, że to za dużo, że za wolno, że bez sensu. I to najmocniejsze: że ja przecież mogę korzystać z translatora (co przypomina zbieranie grzybów na Play Station albo Xboxie). Kiedy ktoś postanawia nauczyć się języka oczywiście w sposób naturalny pojawia się taki cel: mówić biegle po angielsku. Jednak jest to cel ostateczny, który trzeba szybko odłożyć tam, gdzie się za często nie zagląda. Najlepiej prawie wcale. Trzeba się skupić na łopacie, że jest fajna, że wygodna, że już nią trochę przekopałem i że jutro też pokopię. Jednak z naszą ludzką naturą nie jest to takie proste. My lubimy skupiać się na jakimś celu ostatecznym. Mało tego inni też lubią się skupiać na jakimś naszym celu ostatecznym.
Zauważyłem jakiś czas temu, że jak się wchodzi na temat angielskiego, czy też w ogóle języków obcych, to ludzie są przekonani, że tu chodzi o jakiś tajny program dla szpiegów. Wtrącają opinie, że bardzo trudno jest mówić tak jak rodowity Anglik, że Amerykanie i tak się zorientują po akcencie, że się nie jest rodowitym Teksańczykiem, albo, że mają takiego wujka, co w Anglii biorą go za Anglika ale on tam już trzydzieści lat siedzi, to się wyuczył i złapał akcent. A ja teraz przekażę światu szokującą prawdę. Przytrzymajcie się czegoś ludzie: To że jesteście z Polski wyda się najprawdopodobniej po pierwszych kilku zdaniach, a tak dokładniej po pytaniu „Where are you from Wiesiu?”. Chyba, że chcecie działać w Wielkiej Brytanii czy USA pod przykrywką jako tajni szpiedzy (sądzę, że nie ma nietajnych szpiegów…). Ale w naszej naturze gdzieś tam leży ta potrzeba, żeby poudawać. Żeby choć przez chwilę ludzie myśleli, że jesteśmy kimś innym. Kimś o oczko wyżej niż w rzeczywistości. Jak się zaczynamy uczyć angielskiego, to najlepiej, żeby inni myśleli, że uczymy się już od dawna. Jak uczymy się od dłuższego czasu, to chcemy robić wrażenie biegłych. Każda pomyłka, każdy błąd, każde nieznane słówko może nas zdemaskować, pokazać światu kim jesteśmy naprawdę. I nagle, choć dopiero zaczynamy, poprzez takie skrajne podejście w stylu „wszystko albo nic”, ta nasza łopata nie wydaje się już taka fajna, a zasłanianie plecami naszego ugoru, żeby wszyscy myśleli, że tam jest bujny ogród staje się męczące i stresujące.
I wtem odkrywamy jak możemy sobie ulżyć. Przecież można to wszystko rzucić w kąt i dać sobie luz. Można trochę się posmagać, że niby nie mam talentu językowego (chociaż takiego czegoś nie ma), że nie mamy czasu, że lektor był beznadziejny (czasem się zdarza). A potem spokój. Nic nie robimy więc nikt nie wymaga, nikt nie oczekuje. Kiedy wśród znajomych w rozmowie pojawi się temat angielskiego, to powiemy, że nie ma czasu, że trudny, a tak w ogóle to można przecież używać translatora i ludzie będą po naszej stronie, będą wspierać w tych poglądach i nie trzeba będzie nic nikomu udowadniać. Bo kiedy robimy coś żeby podnieść swoje umiejętności, to nasi pobratymcy czują się zagrożeni. Coś im podpowiada wewnątrz, że jeśli on/ona się za to wzięli, a ja nie, to znaczy, że chcą mi dać do zrozumienia, że ja jestem głupszy, zacofany i trzeba im pokazać, że oni też są głupi i zacofani. I wtedy nagle my uczący się musimy zacząć walczyć o swoje poglądy i cele.
W następnym wpisie przybliżę Wam jeszcze jedno błędne podejście do nauki angielskiego, które potrafi zmienić ten proces w udrękę.